czwartek, 27 września 2012

Gunhed


Ganheddo



Rok produkcji: 1989
Czas trwania: 1 godzina 40 minut

Trailer:

Fabuła:

 "Gunhed" czy też "Ganheddo" to jedna z nielicznych aktorskich produkcji z gatunku mecha. Nie byłoby jej, gdyby nie... Godzilla. co Król Potworów ma wspólnego z filmem o wielkich robotach? Otóż w 1986 roku ogłoszono konkurs na fabułę najnowszego filmu z cyklu wytwórni Heisei. Wprawdzie zwycięzcą okazał się Shinichiro Kobayashi, autor pierwszej wersji scenariuszu zrealizowanego filmu "Godzilla kontra Biollante", ale producenci z organizującego konkurs studia Toho zainteresowali się tekstem, któremu niewiele do zwycięstwa brakowało. Był to scenariusz autorstwa Jamesa Bannona, w którym Godzilla stawał do walki z olbrzymim superkomputerem. Toho spodobał się koncept i przekazali tekst Masato Haradzie (można go kojarzyć jako pana Omurę z "Ostatniego samuraja" z Tomem Cruise'm), by go przeredagował (usuwając wszelkie elementy dotyczące Godzilli), a następnie stworzył na jego podstawie film.

Tak pokrótce przedstawia się historia powstania filmu. A jak wygląda historia, którą "Gunhed" nam opowiada?

Daleka przyszłość, rok 2030-któryś tam (za wielkiego znaczenia to nie ma), części do komputerów są cenniejsze od złota, a najcenniejszym materiałem pozostaje rzadkie Texmexium, z którego się wspomniane części robi. Właśnie w jego poszukiwaniu na pewnej odciętej od świata wyspie ląduje drużyna "łowców skarbów". Wdzierają się na teren kompleksu przemysłowego, gdzie zostają zlikwidowani przez automatyczny system obrony. Udaje się przeżyć tylko cierpiącemu na lęk wysokości i chorobę lokomocyjną, pogryzającemu marchewkę mechanikowi Brooklynowi. Teraz, wspólnie z dwójką bytujących na terenie kompleksu dzieci - 7 i 11 (takie imiona właśnie noszą, do tego biorą się dosłownie znikąd) -  oraz komandoską, członkinią poprzedniego zespołu odwiedzającego te strony - musi wydostać się z wyspy i ostrzec ludzkość przed szykującym jej zagładę superkomputerem, Kryonem 5. Szansą na ucieczkę i pokonanie sztucznej inteligencji jest pozostałość po walce ludzi z Kryonem, którą wygrała maszyna - tytułowy robot Gunhed (Gun UNit Heavy Elimination Device).

I w zasadzie tyle. Koncept interesujący, zwłaszcza dla osób, które lubią klimaty mecha i cyberpunku. Niestety, wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Jest oczywiście świetny klimat (podkręcany przez dekoracje i oświetlenie), Gunhed i inne maszyny wyglądają bardziej wiarygodnie niż gdyby zostały wykonane w CGI, kiczowate efekty specjalne (strzały laserowe, nic dziwnego, że gra powstała na podstawie filmu nosiła w Stanach tytuł "Blazing Lasers") wywołują łezkę nostalgii, a i dynamiczna muzyka, choć wtórna, to jednak wpada w ucho i okazyjnie przykuwa do ekranu. Co więc zawodzi? Ano fabuła. Od momentu, w którym przerwałem streszczenie na ekranie nie dzieje się nic wartego specjalnej uwagi, jest po prostu nudno, a same mechy (o których zaraz będzie więcej) nie są w stanie udźwignąć całej produkcji. Sceny z nimi są zresztą (za nielicznymi wyjątkami), albo chaotyczne, albo wywołujące ziewanie (patrz pierwsze starcie z udziałem Gunheda), albo jedno i drugie. Momentami można się zastanawiać czy to pozbycie się Godzilli z filmu nie wpłynęło nań tak negatywnie; może wersja wzbogacona o wielkiego jaszczura była bardziej wciągająca?

Postaci: 

Kolejny wielki problem filmu. Nie chodzi już nawet o to, że grają praktycznie nieznani aktorzy (odtwórczynię roli komandoski Nim, Brendę Bakke, kojarzyć można jeszcze z "Hot  Shots! Part  Deux", "Tajemnic Los Angeles" czy drugiego "Liberatora" z Seagalem); w wielu produkcjach to właśnie nowe twarze potrafią pokazać się z lepszej strony niż ograne gwiazdy. Po prostu nasi bohaterowie nie reprezentują sobą niczego co byłoby dla widza atrakcyjne, nie ma nimi żadnej chemii - tyczy się to i Brooklyna (o którego dolegliwościach i problemach szybko się zapomina), i Nim (owszem, wygląda ładnie w mundurku bojowym, ale na wyglądaniu się kończy), i głównego zabijaki ze skasowanej ekipy poszukiwaczy, Bansho (który zresztą wygląda jak połączenie wszystkich klisz dotyczących bohaterów w stylu Hana Solo). Jakieś tam odczucia wywołują dzieciaki, wspomniani 7 i 11 - ale są to odczucia raczej negatywne, bo dzieciarnia jest irytująca (może nie jakoś wybitnie, ale jednak). Największym kuriozum pozostaje dla mnie jednak postać Babe, dziewczyny z oddziału Brooklyna, która wpada do jakiejś cieczy i zmienia się przez to w skrzyżowanie potwora z oryginalnej "Muchy" z robotem rodem z "Pana Kleksa w kosmosie" i łowcą nagród z "Imperium kontratakuje". Powstały cosiek, nazywany Biodroidem, poluje na uciekających, celem odzyskania zabranego przez nich Texmexium, które tamci zabrali z rdzenia Kryona. Gdy to piszę mam wrażenie, że przesadziłem. Powinienem raczej napisać, że Biodroid pokazuje się tu i ówdzie, atakuje kogoś, znika, przeżywa jakąś wewnętrzną (dosłownie) szamotaninę z Babe, która pokazuje się co jakiś czas w oku potwora (sic!) i w zasadzie na końcu to ona odpowiada za jego zniszczenie. Nie jest to zatem w zasadzie jakaś istotna postać czy realne zagrożenie, są momenty, że w ogóle się o niej zapomina.

Nie bardzo wiedziałem gdzie umieścić tego "bohatera", w końcu jednak piszę o nim tutaj. Chodzi o niejako głównego złego całej tej historii, czyli Kryona 5. I szczerze to po części na niego można zwalić spory procent winy za panującą na ekranie nudę. Im bardziej bowiem groźniejszy, interesujący, złożony czy po prostu oryginalny przeciwnik, tym więcej napięcia budzi to, co też wymyśli protagonista, żeby go pokonać. Tymczasem Kryon jest, a jakby go nie było - jego system obronny coś tam niby robi, wysyła czy to Biodroida czy innego mecha, no i oczywiście knuje przeciwko rasie ludzkiej (jak to niemal każdy komputer w filmie sci-fi), ale mimo to ani nie zapada w pamięć, ani nawet nie robi specjalnego wrażenia. Ktoś powie, że nie każdy zły komputer musi od razu skrzeczeć przez wokoder, pojawiać się w formie 8-bitowej twarzy na monitorze czy niczym HAL z "Odysei kosmicznej" złowrogo szeptać i bez mrugnięcia okiem likwidować kogo popadnie. Do tego przecież przez część filmu Kryon znajduje się w stanie uśpienia, więc nawet logicznym jest to, że tak mało go na ekranie. Owszem, pierwszy z brzegu przykład na poparcie tych argumentów - Skynet z filmów o "Terminatorze" *(nawiasem mówiąc, "Gunhed" to podobno jeden z ulubionych filmów Jamesa Camerona). Też istnieje głównie w dialogach i swoich żołnierzach, przez znaczną część poszczególnych filmów po prostu nie istnieje, też zdarza się postawić go niżej od widzianych na ekranie robotów... ale jednak widz nie zapomina, że to on jest sprawcą całego zamieszania, wysyłane przez niego maszyny działają i robią coś konkretnego, zmuszając bohaterów do walki z nimi i gry przeciwko ich "bossowi". A skoro o maszynach mowa...

Mechy: 

W zasadzie mamy dwa mechy. Jeden to przywrócony do funkcjonowania i sterowany przez Brooklyna Gunhed, który posiada sztuczną inteligencję, a także bezbarwny i niezbyt przekonywujący jako komputerowy głos (przynajmniej w uesańskim dubbingu, z którym miałem do czynienia), no i... jest napędzany whisky (sic!). Druga to sterowany przez system obrony Kryona Aerobot (brzmi znajomo, fani "Transformers"?), który kiedyś zlikwidował oddział sierżant Nim, pokonał pierwszego robota, a teraz utrudnia ucieczkę bohaterom.  Obie jednostki przypominają uzbrojone po zęby czołgi, kojarząc się po trosze z pojazdami z serii animowanej "Jayce and Wheeled Warriors"; mogą też przypominać transformerowego Skorponoka (Aerobot ze swoimi szczypcami) czy jedną z form mecha Achillesa z "Robot Joxa" ("siedzący" Gunhed). Największe wrażenie robi arsenał broni, wśród której są nie tylko działka laserowe, ale i stary, dobry, ciężki karabin maszynowy. Niestety, jak już wspomniałem, starcia obu robotów nie wypadają specjalnie interesująco i większe wrażenie robią już sceny zwykłej jazdy takiego Gunheda. Na niekorzyść działa też ociupinkę tak chwalone przeze mnie chwilę wcześniej oświetlenie - otóż czasem robotów najzwyczajniej w świecie... nie widać. Klimat klimatem, ale jednak czasem na ekranie powinno być trochę mniej... mrocznie.

Podsumowanie:

"Gunhed" to dziwny film. Wiele osób zrzuca winę na montażystę Yoshitamiego Kuroiwę, który miał nieudolnymi cięciami zepsuć gotowy produkt. Pewnie jest w tym jakaś racja, ale jak dla mnie jest dużo więcej innych czynników, które psują ostateczny odbiór. Chaos, nuda, brak interesujących wrogów po obu stronach, trochę kiksów technicznych - wszystko to sprawia, że film ogląda się ciężko i momentami aż chce się wyłączyć i sięgnąć po jakiś lepszy tytuł.  Z drugiej strony towarzysząca mu atmosfera czy elementy takie jak muzyka, efekty specjalne czy wreszcie same oldskulowe roboty, których przecież nie mamy aż tak wiele w wersji "live action" każą jednak oglądać do końca. Dlatego też sugeruję rzucenie okiem na "Gunheda" - daleko mu do tytułu choćby niezłego, ale jednak stanowi pewną filmową ciekawostkę, z którym fani cyberpunku czy mechów powinni się zapoznać.

Ocena:

4-4,5 Tetsujina    


Brak komentarzy: