Transformers: Victory
Rok produkcji: 1989
Liczba odcinków: 44
Opening
Fabuła
Po zwycięstwie Cybertronów w poprzedniej wojnie, Destroni zmienili taktykę i zamiast skupiać się na jednym świecie zaczęli atakować różne planety. Aby temu przeciwdziałać Cybertroni i inne rasy stworzyli sojusz obronny (do którego należy także Ziemia), a jego dowódcą został Star Saber, któremu dowodzenie przekazał Ginrai. Choć brzmi tak jakby cała akcja miała rozgrywać się na różnych światach, to jednak lwia część akcji toczy się na naszej planecie (co nie jest szczególną wadą). Scenariusz i akcja zostały poprowadzone bardzo dobrze, dynamicznie, bez zbędnych przestojów. Jest też największa japońskiego G1, czyli ciągłość fabularna i fakt, że wydarzenia z wcześniejszych odcinków mają wpływ na dalsze losy naszych bohaterów. W zasadzie jedynymi bolączkami „Victory” są odcinki recapowe; jest ich naprawdę sporo - pięć w przeciągu serii TV plus jeszcze siedem, będących ostatnimi epizodami (więc tak naprawdę seria ma 32 odcinki). No i jest jeszcze typowe „walczę tak dobrze, na ile pozwala mi scenariusz”. Ten element, choć często maskowany (z różnym skutkiem), jest szczególnie widoczny w dwóch odcinkach o Victory Leo oraz w fakcie, że w zasadzie wszystko musi być rozwiązane przez Star Sabera (lub z jego znaczącym udziałem). Jednak to tylko niewielkie niedogodności. Poza tym serię ogląda się świetnie, ma sporo zdrowego, podanego ze smakiem humoru (Dino Forces!) i świetny klimat. Do tego, mimo niedowartościowania reszty załogi, postacie są ciekawe i nie ma nikogo, kto działałby mi na nerwy, a to spore osiągnięcie. Jeśli chodzi o finał był zdecydowanie lepszy od tego co widzieliśmy w „Headmasters”. Forteca Destronów robiła ogromne wrażenie, do tego znów widzieliśmy dezintegracje miast i cierpienia cywilów, no i epickie starcie Victory Sabera (połączenie Victory Leo ze Star Saberem) z Deathsaurusem był satysfakcjonujący, a epilog cieszył (szczególnie fanów Dino Forces, takich jak ja). „Transformers: Victory” nie jest specjalnie ambitną produkcją na miarę „Beast Machines”, czy chociażby „Beast Wars”, niemniej jest to solidna robota pozbawiona jakiś rażących wad (coś w stylu „Southern Cross”).
Postacie
Jest ich więcej niż w „Masterforce”, ale mniej niż w „Headmasters”, a przy okazji są stosunkowo dobrze rozwijane, szczególnie podobało mi się kontynuowanie wątku Ginraia i jego przebudowy w Victory Leo. Szkoda, że po paru odcinkach został zdegradowany do dodatkowych części do Victory Sabera. Sam Star Saber jest najlepszym przywódcą Botów od czasów Optimusa (nie liczę Grimlocka z komiksów), ma charyzmę w przeciwieństwie do nijakiego Fortressa i dobrze wykonuje swoje obowiązki i nie ucieka przed większym problemem jak Rodimus. Drażni tylko typowe superrobotowanie Victory i to, że Star musi niemal zawsze w pojedynkę rozprawiać się z zagrożeniem.
Reszta Cybertronów też ma swoje chwilę i widać, że scenarzyści starali się, żeby nie byli jedynie statystami podkreślającymi jak wspaniały jest Star/Victory Saber. Brainmasterzy są ok. Mają kilka fajnych epów, a gestalt jakiego formują wygląda bardzo dobrze (brak kończyn, czy głowy pojawiającej się znikąd). Multiforce mają więcej swoich odcinków niż bezpośredni podwładni Sabera (Brainmasterzy), no i jeżeli myślicie, że powerlinki były jakimś novum w Energonie, to „Victory” wyprowadzi Was z błędu (plus tutejsze powerlinki są zdecydowanie ciekawiej ukazane – na przykład mamy świetny odcinek, w którym pokazano kłótnie dwóch członków Multiforce o to, który ma być wiodącym robotem we wspólnej formie). Ich zestaw również przedstawia się bardzo dobrze i przypomina mi parę podróbek, jakie miałem w dzieciństwie. Jest też kolejny sixchanger, Greatshot, który podobnie jak dwaj poprzedni członkowie Klanu Sześciu jest outsiderem i honorowym wojownikiem. Niestety, nie ma zbyt wielu występów i nie jest tak interesujący jak Sixknight (choć ma fajną zbroje).
Zanim przejdziemy do Destronów, trzeba nieco powiedzieć o grupie Micromasterów, czyli Rescue Team, no i o jedynej głównej postaci ludzkiej, Jean'ie Minakaze. Jest on adoptowanym synem Victory Sabera. Tak, możliwie, że brzmi to kretyńsko, ale takim nie jest, mamy usprawiedliwienie dlaczego dzieciak kręci się z Transformerami (żyje z nimi od dziecka i w takim środowisku się wychowuje), a przy tym raz, że raczej jego obecność jest ograniczona, a dwa nie jest denerwująca. Jego najlepszym przyjacielem jest Holi - Micromaster i dowódca Rescue Team, przy tym nie jest jak w przypadku Whelieego chwastem, który poza wkurzaniem widza nic nie robi. Holi świetnie sprawdza się w ratowaniu cywilów, bo w przeciwieństwie do innych serii spod znaku TF bitwy nie odbywają się w pustych miastach czy nie ma ewakuacji offscreen.
A teraz najciekawsi Destroni.
Jeśli chodzi o Deathsaurusa to niewiele można powiedzieć poza tym, że jest to typowy wódz Decepticonów, choć jest bardziej rozgarnięty od Megatrona czy tym bardziej Galvatrona i stanowi bardziej wymagającego przeciwnika dla Cybertronów. Jego pobratymcy – Breastforce - są raczej mało ciekawi, wyjątek stanowią Hellbat i Leozack. Ten pierwszy przypomina skrzyżowanie Waspinatora i Starscreama, który nie tylko jest postacią komediową, ale czasami potrafi być wyjątkowo groźny. Leozack jest raczej średnio udanym klonem wspomnianego Starscreama, niby raz czy dwa usiłował przejąć władzę, ale potem zawsze kończyło się na gadaniu. Sami Breastformery to zwykłe Transformery posiadające napierśniki, będące czymś w rodzaju kaseciaków znanych z G1. Mają trzy formy: zwierzęca, broni i napierśnika. Leozcak wraz z piątką swoich podwładnych (szósty został zabity przez Hellbata) formują Leokaizera.
Na koniec zostawiłem trochę miejsca dla mojej ulubionej drużyny: Dino Force. To właśnie ta banda matołów kupiła moje serce, formujący Dinokinga (ciekawe, że wszystkie podgrupy, za wyjątkiem Rescue Team, formują jakiegoś gestalta), do tego jedyni pretenderzy w serii. Jeden element z nimi związany mi przeszkadza, to właśnie przez nich zginęli rodzice Jeana. Niemniej, dają nam pełno okazji do wybuchania śmiechem, zwłaszcza ciągłe „przepraszam” w wykonaniu Kakuryū. Zresztą dialogi prowadzone przez Gōryū (w przeciwieństwie do reszty dosiada swojej powłoki, a nie znajduje się w środku) i Kakuryū, również są fenomenalne. Należy też zauważyć, że mimo tego iż dinozaury mają mentalność kilkuletnich dzieci (prym w tym wiedzie wspomniany już Kakuryū), to są najwaleczniejszymi wojownikami Destronów, zawsze idą na pierwszy ogień i zawsze wycofują się ostatni (a to przecie najsłabsza (nie licząc Rescue Force) drużyna w serii), w dodatku lojalność wobec ich imperatora jest bezdyskusyjna. Dino Force, podobnie jak Dinoboty, są bardzo zgraną i oddaną sobie nawzajem grupą. Gōryū jest gotowy umrzeć za swoich podwładnych i odwrotnie. Dziwna lojalność jak na Destronów…
UWAGA KOLEJNY AKAPIT ZAWIERA SPOILER ODNOŚNIE ZAKOŃCZENIA
Niestety Deathsaurus nie docenił oddania dinusiów i porzucił ich na Ziemi, którą chciał zniszczyć, ranni i porzuceni otrzymują pomoc od Cybertronów. Uszkodzony, zdradzony i jednocześnie wdzięczny swoim wybawicielom Gōryū przekazuje Jeanowi informacje jak zniszczyć zasilanie kosmicznej fortecy i to właśnie dzięki nim Cybertroni zwyciężają. Gdyby cesarz Destronów nie porzucił swoich słabych, choć wiernych żołnierzy, to on odniósłby zwycięstwo. Po wojnie Dinoforce zamieszkali na ziemi. pomagają w odbudowie zniszczeń (DINOBUD - „Bezpieczeństwo Zawsze Pierwsze!”) i bawią się dziećmi w parku rozrywki.
Muzyka i Animacja
Zawsze pieję z zachwytu nad animacją w japońskim G1 i jej wyższości nad tą z amerykańskiego oryginału (który zresztą animowało to samo studio, a przynajmniej większość odcinków). Tutaj jest podobnie, choć zauważalne wtopy się zdarzają, generalnie najbardziej kłują w oczy nie te znaki frakcyjne co trzeba. Poza tym to wciąż doskonałe japońskie G1, bez setek Starscremów, dziesiątek Reflectorów i mini Bruticusów. Jeżeli chodzi o stronę muzyczną to też dostaliśmy to samo co poprzednio plus nowe kawałki. Opening jest świetny, a tekst piosenki również mi się podoba. Tak więc mamy tu do czynienia z solidną robotą studia, odpowiedzialnego za takie produkcje jak „Mazinger” czy „Getta Robo”.
Transformers: Zone
Opening
Generalnie cały swój pstrokaty i dziwaczny image japońskie G1 zawdzięcza niestety tym dwudziestu minutom z hakiem, na które składa się całe „Zone”. Podobno wyprodukowano pięć czy sześć odcinków, ale te nie ujrzały nigdy światła dziennego. I się nie dziwie, bo seria dobrze się nie zapowiadała: jasne wielokolorowe gestalty, nowy szef Destronów jest jakimś demonem (niczym Devil Z z „Masterforce”), a nowy wódz Cybertronów, Dai Atlas, wypada blado przy dużo lepszym i ciekawszym Victory Saberze (może to wina, że był to jeden odcinek). Jeśli chodzi o bohaterów ludzkich, to mamy pierwszą w historii parę gejów (w komiksie Akira został przepisany na dziewczynę; nie było to specjalnie trudne, gdyż oba dzieciaki wyglądają bardziej kobieco). „Zone' ma parę zalet, dobrze prowadzoną i dynamiczną narrację, do tego ładną i szczegółową animację, lepsze głosy Rescue Team, do tego satysfakcjonujące starcia wielkich robotów. Ba ten odcinek to dowód na to, że Predaking ma mózg!
Niemniej, nie jest to pozycja obowiązkowa, ani szczególnie dobra.
Podsumowanie
Myślałem, że nic nie zagrozi pozycji „Masterforce” jako mojej ulubionej serii „Transformers”. Jednakże „Victory” przebiło serię z Ginraiem - to świetnie poprowadzona, dobrze wykonana seria, z dynamicznym i ciekawym scenariuszem ze sporą dawką humoru i brakiem denerwujących postaci.
Oceny:
Transformers: Victory: 8 Tetsujinów
Transformers: Zone: 5 Tetsujinów
1 komentarz:
lubię to:D
Prześlij komentarz