poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Transformers: Dark of the Moon




Transformers Dark of the Moon
Rok Produkcji: 2011
Czas Trwania: 157 minut
Trailer



Fabuła
            Pierwszy film mnie zawiódł, drugi wkurzył, a trzeci… cóż, jestem już całą franczyzą Transformers solidnie zmęczony. I tym razem znowu Bay obiecał, że ludzi będzie mniej, Transformerów więcej i ogólnie bardziej się wszyscy postarali niż przy poprzedniej produkcji. Osobiście nie zamierzałem się nabrać drugi raz na tą samą historię, Sunrise z Bandai i Zeonic Scanlation robią mnie w konia regularnie, więc mój limit naiwności został wyczerpany. Przy okazji premiery trzeciej części samotransformujących się robotów z planety Cybertron nie było żadnego zlotu ani spotkania, więc film w kinie sobie odpuściłem, bo nie dawałem wiary, że będzie choć trochę lepszy od ROTFu. Obraz w końcu wyszedł i na DVD/Blu-Ray i na VOD, zatem postanowiłem go obejrzeć... No i przyznać muszę, że byłem całkiem pozytywnie zaskoczony, choć i tak nie zmienia to faktu, że jest to również stosunkowo słaby film. Niemniej lepszy od dwóch pozostałych. Czy żałuje, że nie obejrzałem go w kinie w 3D? Nie. Nie był wart tych dwudziestu paru złotych, tylko po to by kilka strzałów wyskoczyło w moją stronę z ekranu.
            Fabuła nowego filmu to w zasadzie to samo, co mieliśmy w ROTF, tylko lepiej napisane. Zamiast matrycy mamy Space Brige, zamiast Fallena mamy Sentinela Prime’a… a Sam zamiast iść na studia szuka pracy - nic dodać, nic ująć. Toaletowy humor, choć wciąż mocno dający o siebie znać, wyraźnie zmniejszył swoją częstotliwość. Nawet Transformerów jest nieco więcej, choć wciąż ich dialogi to ułamek całości, a większość czasu musimy obserwować zmagania Sama w nowym miejscu zatrudnienia. Następnie zaś prowadząc śledztwo, o co tak naprawdę Deceptom chodzi, obserwujemy wciąż zwiększającą się jego dupkowatość i postępujące relacje ze swoją nową dziewczyną (jedyne co ją różni od Mikaeli to kolor włosów). Tymczasem dochodzi do największego zwrotu akcji w historii Bayformers, który skutkuje tym, że Autoboty muszą opuścić Ziemię, a ta staje w obliczu inwazji Decepticonów i tak dochodzi do bitwy o Chicago.
            Generalnie DOTM cierpi na takie same bolączki jak poprzednie dwa filmy, tyle że jakby to ująć... mniej one rażą. Widać, że tutaj jednak scenarzyści chociaż trochę się postarali i w końcu w filmie pod tytułem Transformers, Transformery są zauważalne, choć i tak wciąż są co najwyżej bohaterami drugiego planu. Humor, mimo że wciąż kloaczny i poniżej wszelkiej krytyki, jest nieco skąpiej dozowany i przez to przez „ludzkie” sceny można jakoś przebrnąć bez większego uszczerbku na poszanowaniu własnej godności. Ba, muszę przyznać, że dowcip z początku filmu, gdy Wheelie i Brains oglądali Star Treka był o dziwo dosyć dobry. Sprawa cytowania Gniewu Khana przez Sentinela jest różnie odbierana, niektórzy uważają to za profanacje, inni za jeden z lepszych tekstów w tej produkcji. Osobiście cytat ten przypomina mi o tym, że wolałbym w tym czasie oglądać zupełnie inny obraz i takimi nawiązaniami niektóre słabsze filmy raczej sobie nie pomagają, a wręcz szkodzą. Bitwy są widowiskowe i to trzeba przyznać, widzimy też (wow niespodzianka!) walki robotów! Ostateczna bitwa pomiędzy siłami dobra i zła jest wyjątkowo widowiskowa i całkiem satysfakcjonująca. Generalnie scen z Transformerami nie ma się co czepiać, mogło być lepiej, ale tak nie jest źle, tylko szkoda że jest ich tak mało. Wspomniane już sceny z ludźmi, które stanowią większą część filmu w zasadzie można opisać słowami: to samo co w poprzednich produkcjach Bay’a, tylko tym razem zrobiono je w nieco lepszym guście.


Postacie
            Naprawdę muszę coś tutaj pisać? Znów mamy to samo, główni bohaterowie są tak samo denerwujący jak w części poprzedniej, a nawet Sam podnosi poprzeczkę w mistrzostwie irytowania publiczności. Jego dziewczyna, to taka sama Miss Osobowości, co w poprzednich filmach, tyle że teraz jest blondynką. Lenox tam po prostu jest i nic więcej. Simmons i jego pomagier, to jedyne dobrze poprowadzone ludzkie postacie (jak Simmons zaczął go uspokajać mówiąc po klingońsku, to nawet się uśmiechnąłem). Nowe postaci to też nic szczególnego, w zasadzie dostaliśmy żeńską wersje Simmonsa i złego chirurga z Grace Anatomy, aby Sam mógł komuś w końcu przyłożyć… Tyle jeżeli chodzi o ludzi, czas na Transformery.
            Cóż… zawód? Jasne że tak, tylko kwestia jego skali się liczy w filmach Bay’a, prawda? Generalnie największą bolączką postaciową jest Megatron. Jaki by nie był zawsze to lider Conów i główny adwersarz szlachetnego Optimusa, istny Ying i Yang. Tymczasem w trzeciej odsłonie aktorskich Transformerów Megatron nie tyle zdobył podobnego do siebie pod względem charyzmy sojusznika, ale został zdegradowany do roli pomagiera i postaci co najmniej trzecioplanowej… Istna groteska polega na tym, że do finałowego starcia pomiędzy transformerowymi symbolami w ogóle doszło tylko dzięki temu, że Miss Osobowości spowodowała, że Megatron poczuł się zagrożony jako samiec alfa… Megatron był półgłówkiem, a Opik odciął mu drugie pół, jak to stwierdził raz Piecki. Reszta jak zwykle ma tylko dwa czy trzy dialogi. Słynny Sentinel nie jest zły, może za sprawą Leonarda Nemoy’a który podkładał mu głos, a może dlatego, że scenarzyści choć trochę się tym razem postarali. Chociaż pomysł sojuszu Megsa i Sentinela, stawia pytanie o logiczność postępowania Megsa w poprzednich dwóch częściach… Generalnie najlepsza negatywna postać stworzona do tej pory na potrzeby Bayformers.
            Autoboty są dokładnie takie same jak w ROTF i pierwszej części. Są w zasadzie tłem i mają taką samą ilość dialogów jak Decepticony. Nawet nie wiem, po co zadali sobie trud wprowadzania nowych postaci, skoro i tak mają niemal zero czasu ekranowego (Mirage/Dino jako główny poszkodowany w tej materii). Wreckersi byli nieźli, ale ta sama sytuacja jak z resztą - jedynie migali w tle i mieli ze dwie kwestie. Jedynie jak zwykle Optimus był bardziej wyrazisty, bo i tym razem jest maszyną do kasowania przeciwników i przy tym wypowiada swoje pompatyczne teksty…
            Ogółem jest lepiej niż w ROTF. Niewiele lepiej, ale lepiej. Generalnie brak bliźniaków i innych tępych stereotypowych nawiązań.

Efekty Specjalne
            Co jak co, ale to się Bayowi udało. Jak Transformery były na ekranie to było fajnie. Bitwy były widowiskowo zrobione, a przy tym w oczy nie kuło wykonanie (CGI ma do tego tendencje). Wszystko jest ładne, szczegółowe i w tym względzie film błyszczy, bo walki robotów (co prawda w mniejszości) to jednak się pojawiają.
            Muzyka jak to muzyka w Bayformers, nic szczególnie nie zapadło mi w pamięci, ale też nic nie kuło w uszy. OST został dobrze dopasowany do poszczególnych sytuacji.

Podsumowanie
            Cóż… film jest tym czym jest. Takim samym połączeniem komedii bez smaku typu American Pie z filmem akcji i listem miłosnym dla Pentagonu… Gdyby to była jedynka to bym pewnie dał oczko wyżej.

Ocena
5 Tetsujinów

Brak komentarzy: