Transformers Dark of the Moon
Rok Produkcji: 2011
Czas Trwania: 157 minut
Trailer
Fabuła
Pierwszy
film mnie zawiódł, drugi wkurzył, a trzeci… cóż, jestem już całą franczyzą Transformers
solidnie zmęczony. I tym razem znowu Bay obiecał, że ludzi będzie mniej,
Transformerów więcej i ogólnie bardziej się wszyscy postarali niż przy
poprzedniej produkcji. Osobiście nie zamierzałem się nabrać drugi raz na tą
samą historię, Sunrise z Bandai i Zeonic Scanlation robią mnie w konia regularnie,
więc mój limit naiwności został wyczerpany. Przy okazji premiery trzeciej
części samotransformujących się robotów z planety Cybertron nie było żadnego
zlotu ani spotkania, więc film w kinie sobie odpuściłem, bo nie dawałem wiary,
że będzie choć trochę lepszy od ROTFu. Obraz w końcu wyszedł i na DVD/Blu-Ray i
na VOD, zatem postanowiłem go obejrzeć... No i przyznać muszę, że byłem całkiem
pozytywnie zaskoczony, choć i tak nie zmienia to faktu, że jest to również
stosunkowo słaby film. Niemniej lepszy od dwóch pozostałych. Czy żałuje, że nie
obejrzałem go w kinie w 3D? Nie. Nie był wart tych dwudziestu paru złotych, tylko
po to by kilka strzałów wyskoczyło w moją stronę z ekranu.
Fabuła
nowego filmu to w zasadzie to samo, co mieliśmy w ROTF, tylko lepiej napisane.
Zamiast matrycy mamy Space Brige, zamiast Fallena mamy Sentinela Prime’a… a Sam
zamiast iść na studia szuka pracy - nic dodać, nic ująć. Toaletowy humor, choć
wciąż mocno dający o siebie znać, wyraźnie zmniejszył swoją częstotliwość. Nawet
Transformerów jest nieco więcej, choć wciąż ich dialogi to ułamek całości, a
większość czasu musimy obserwować zmagania Sama w nowym miejscu zatrudnienia. Następnie
zaś prowadząc śledztwo, o co tak naprawdę Deceptom chodzi, obserwujemy wciąż
zwiększającą się jego dupkowatość i postępujące relacje ze swoją nową
dziewczyną (jedyne co ją różni od Mikaeli to kolor włosów). Tymczasem dochodzi
do największego zwrotu akcji w historii Bayformers, który skutkuje tym, że
Autoboty muszą opuścić Ziemię, a ta staje w obliczu inwazji Decepticonów i tak
dochodzi do bitwy o Chicago.
Generalnie
DOTM cierpi na takie same bolączki jak poprzednie dwa filmy, tyle że jakby to
ująć... mniej one rażą. Widać, że tutaj jednak scenarzyści chociaż trochę się
postarali i w końcu w filmie pod tytułem Transformers, Transformery są
zauważalne, choć i tak wciąż są co najwyżej bohaterami drugiego planu. Humor, mimo
że wciąż kloaczny i poniżej wszelkiej krytyki, jest nieco skąpiej dozowany i
przez to przez „ludzkie” sceny można jakoś przebrnąć bez większego uszczerbku
na poszanowaniu własnej godności. Ba, muszę przyznać, że dowcip z początku
filmu, gdy Wheelie i Brains oglądali Star Treka był o dziwo dosyć dobry. Sprawa
cytowania Gniewu Khana przez Sentinela jest różnie odbierana, niektórzy uważają
to za profanacje, inni za jeden z lepszych tekstów w tej produkcji. Osobiście
cytat ten przypomina mi o tym, że wolałbym w tym czasie oglądać zupełnie inny
obraz i takimi nawiązaniami niektóre słabsze filmy raczej sobie nie pomagają, a
wręcz szkodzą. Bitwy są widowiskowe i to trzeba przyznać, widzimy też (wow
niespodzianka!) walki robotów! Ostateczna bitwa pomiędzy siłami dobra i zła
jest wyjątkowo widowiskowa i całkiem satysfakcjonująca. Generalnie scen z
Transformerami nie ma się co czepiać, mogło być lepiej, ale tak nie jest źle,
tylko szkoda że jest ich tak mało. Wspomniane już sceny z ludźmi, które
stanowią większą część filmu w zasadzie można opisać słowami: to samo co w
poprzednich produkcjach Bay’a, tylko tym razem zrobiono je w nieco lepszym
guście.
Postacie
Naprawdę
muszę coś tutaj pisać? Znów mamy to samo, główni bohaterowie są tak samo
denerwujący jak w części poprzedniej, a nawet Sam podnosi poprzeczkę w
mistrzostwie irytowania publiczności. Jego dziewczyna, to taka sama Miss Osobowości,
co w poprzednich filmach, tyle że teraz jest blondynką. Lenox tam po prostu
jest i nic więcej. Simmons i jego pomagier, to jedyne dobrze poprowadzone
ludzkie postacie (jak Simmons zaczął go uspokajać
mówiąc po klingońsku, to nawet się uśmiechnąłem). Nowe postaci to też nic
szczególnego, w zasadzie dostaliśmy żeńską wersje Simmonsa i złego chirurga z
Grace Anatomy, aby Sam mógł komuś w końcu przyłożyć… Tyle jeżeli chodzi o
ludzi, czas na Transformery.
Cóż…
zawód? Jasne że tak, tylko kwestia jego skali się liczy w filmach Bay’a,
prawda? Generalnie największą bolączką postaciową jest Megatron. Jaki by nie
był zawsze to lider Conów i główny adwersarz szlachetnego Optimusa, istny Ying
i Yang. Tymczasem w trzeciej odsłonie aktorskich Transformerów Megatron nie
tyle zdobył podobnego do siebie pod względem charyzmy sojusznika, ale został
zdegradowany do roli pomagiera i postaci co najmniej trzecioplanowej… Istna
groteska polega na tym, że do finałowego starcia pomiędzy transformerowymi
symbolami w ogóle doszło tylko dzięki temu, że Miss Osobowości spowodowała, że
Megatron poczuł się zagrożony jako samiec alfa… Megatron był półgłówkiem, a
Opik odciął mu drugie pół, jak to stwierdził raz Piecki. Reszta jak zwykle ma
tylko dwa czy trzy dialogi. Słynny Sentinel nie jest zły, może za sprawą
Leonarda Nemoy’a który podkładał mu głos, a może dlatego, że scenarzyści choć
trochę się tym razem postarali. Chociaż pomysł sojuszu Megsa i Sentinela,
stawia pytanie o logiczność postępowania Megsa w poprzednich dwóch częściach…
Generalnie najlepsza negatywna postać stworzona do tej pory na potrzeby
Bayformers.
Autoboty
są dokładnie takie same jak w ROTF i pierwszej części. Są w zasadzie tłem i
mają taką samą ilość dialogów jak Decepticony. Nawet nie wiem, po co zadali
sobie trud wprowadzania nowych postaci, skoro i tak mają niemal zero czasu
ekranowego (Mirage/Dino jako główny poszkodowany w tej materii). Wreckersi byli
nieźli, ale ta sama sytuacja jak z resztą - jedynie migali w tle i mieli ze
dwie kwestie. Jedynie jak zwykle Optimus był bardziej wyrazisty, bo i tym razem
jest maszyną do kasowania przeciwników i przy tym wypowiada swoje pompatyczne
teksty…
Ogółem
jest lepiej niż w ROTF. Niewiele lepiej, ale lepiej. Generalnie brak bliźniaków
i innych tępych stereotypowych nawiązań.
Efekty Specjalne
Co
jak co, ale to się Bayowi udało. Jak Transformery były na ekranie to było
fajnie. Bitwy były widowiskowo zrobione, a przy tym w oczy nie kuło wykonanie (CGI
ma do tego tendencje). Wszystko jest ładne, szczegółowe i w tym względzie film
błyszczy, bo walki robotów (co prawda w mniejszości) to jednak się pojawiają.
Muzyka
jak to muzyka w Bayformers, nic szczególnie nie zapadło mi w pamięci, ale też
nic nie kuło w uszy. OST został dobrze dopasowany do poszczególnych sytuacji.
Podsumowanie
Cóż… film jest tym czym jest. Takim
samym połączeniem komedii bez smaku typu American Pie z filmem akcji i listem
miłosnym dla Pentagonu… Gdyby to była jedynka to bym pewnie dał oczko wyżej.
Ocena
5 Tetsujinów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz